Formacja SGO

20170819 SGO na Marszu Śledzia

Biłem się z myślą startu w Marszu Śledzia już na 30 urodziny. Jednak za każdym razem myśl waliła zbyt mocnym sierpowym lub horyzont wydarzeń był biegunowo odległy od półwyspu helskiego. Stało się jednak: 19 sierpnia, 8:47 ja i 100 śmiałków podejmujemy się 17stego marszu z Kuźnicy do Rewy.

Ryba dobra na zdrowie
Marsz Śledzia organizowany jest przez Radka Tyślewicza, który tytuł doktora Akademii Marynarki Wojennej dzieli z mianem Pierwszego Śledzia RP. Co roku toczy on batalię z ekologami, którzy mimo prawie już pełnoletniości wydarzenia nie akceptują obecności ludzi na pucko-gdańskiej riwierze. Sam zapis na Marsz Śledzia jest wyczynem, bo ilość uczestników ograniczona jest tylko do 100 osób.
Trasa marszu przebiega mielizną ciągnąca się od półwyspu helskiego do cypla rewskiego. 70% trasy to brodzenie po kolana lub pas w wodzie. Pozostała część to marsz po małych wysepkach i ponad 1200 m wpław. Sport to zdrowie, ruszamy.

Zagrycha do śledzia
Ze względów bezpieczeństwa, od uczestników wymaga się startu w piankach oraz kamizelkach ratunkowych. Bezpieczeństwo to podstawa, a na wodzie nigdy nie ma żartów. Nie mniej, dla podkręcenia wyzwania zdecydowałem się na udział z pełnym oporządzeniu. Zaopatrzyłem się w balast w postaci płetw, gumikałacha, plecaka 25L, kamizelki taktycznej i siatki maskującej, która ułatwiała kamuflaż na tle licznych wodorostów.

21014977_1069140589856080_232971636_o

Miłe mokrego początki
Ruszyliśmy kuźnicką promenada w kierunku wyznaczonego punktu startu. Wszyscy pozytywnie nastawieni na wyzwanie. Duża część uczestników to zaprawieni weterani, niewiele było młodych osób. Spotkałem też kilku uczestników hard corowych zawodów, takich jak Bieg Morskiego Komandosa czy GROM Challange. Nie ma tutaj współzawodnictwa: jest cel w postaci drugiego brzegu i założony 5-6 godzinny czas przejścia. Podzieleni byliśmy na 12 osobowe drużyny, każda z wysoko powiewającą na wietrze śledziową flagą. Jako, że nie byłem przypisany na stałe do żadnej ekipy, mogłem poznać zarówno klimat ludzi z Zakopanego, hartów z 1 drużyny czy zacnego towarzystwa pierwszego śledzia.

20170819_151242

Sink or swim
Po kilkuset metrach w wodzie po pas przyszedł czas na pierwszy odcinek do przepłynięcia. Etap nazywa się „Wiara”. Zaopatrzony w płetwy, pierwszy odcinek przepłynąłem bezobjawowo. Zastanawiałem się ciągle na ile uciążliwe będzie płynięcie w plecaku i z kałachem w ręku. O dziwo, szło całkiem… płynnie. I tu moja wiara chyba przekroczyła możliwości. Drugi odcinek postanowiłem pokonać już bez płetw, zostawiając je na Academosie – RIB-e, w którym SGO zabezpieczało marsz. Wszyscy ruszyli już do przodu, a ja podjąłem samotna próbę przepłynięcia kolejnych kilkudziesięciu metrów. Po kilku minutach walki w prądem uznałem, że efekt jest mizerny. Morze chyba chciało dać już znak, że muszę oddać mu jakieś fanty: może plecak, czy zajmujący ręce karabin. Na szczęście obyło się bez takiej konieczności. Nie było sink ale nie nazwałbym też tego do końca swim.

Ostatni będą pierwszymi
Kolejny etap „Syndrom Mojżesza” przebyłem przy asyście Pierwszego Śledzia, który czekał na mnie tuż za pierwsza przeprawą. Nie ma chyba lepszego źródła informacji o historii tego rejonu, a doktor zdecydowanie umie opowiadać. Gdy znajdowaliśmy się po kolana w wodzie, a do najbliższego brzegu było dobrych kilka kilometrów poznawałem unikatowość tego miejsca. Tereny ten był w czasie II Wojny Światowej poligonem, który gościł takie jednostki jak pancernik Bismark i Schleswig-Holstein. Stanowi to pewne zagrożenie, gdyż morze co rusz oddaje z powrotem elementy żelastwa, amunicji i innych groźnych elementów.
W ciekawym towarzystwie czas minął szybko, zdąrzyliśmy też wyprzedzić kilka drużyn. Na wysepce pośrodku zatoki gdańskiej i puckiej przywitała nas ekipa SGO Gdańsk.

20170819_115150

Moja Dunkierka
Gdy w tle odbywało się pasowanie uczestników na śledzie (etap „Próby)” oddawałem się filozoficznej zadumie kim jestem i dokąd zmierzam. W głowie przypominały mi się obrazy ze znakomitego filmu Christopera Nolana „Dunkierka”. Kutry płynące w naszej okolicy, mnóstwo zmęczonych ludzi walczących z wychłodzeniem, panujący niepokój wywołany kolejnym wyzwaniem. Wtedy też przypomniał mi się słowa komandora Boltona:
„możemy go praktycznie dostrzec na horyzoncie”
„co?”
„dom”
Moim domem była w tym momencie Rewa. Koniec sentymentów, pora do wody!

20170819_131924

Śledzie płyną pod prąd
Kilkaset metrów za wysepką, czekało kilka kutrów z rozciągniętymi linami. Kolejnym wyzwaniem było przepłynięcie na holu ponad kilometrowego odcinka. Chyba nie tylko ja nie przemyślałem opcji zabrania rękawic. Hol był gorszą opcja od płynięcia wpław bo mniejsza ilość ruchu przypominała o niskiej temperaturze wody. Na domiar złego, prąd wciągał mnie i plecak pod wodę i z wizją kolejnych 40 minut podtapiania, zmuszony byłem zostawić na łajbie wszelki zbędny balast. Jeśli nie mam żadnego nakrycia głowy to oznacza, że musi być ciężko
Mimo, że zamykaliśmy kolumnę i wypływaliśmy jako ostatni, wyprzedziliśmy większość drużyn – odczuwalna była szybsza prędkość.

20170819_143145

20170819_150941

Szczury lądowe
Kutry zostawiły nas na mieliźnie i dalej kontynuowaliśmy katorgę mięśni czterogłowych. Osobiście, z przyjemnością wróciłem do przyspieszonego marszu i podwyższyłem tym samym o kilka stopni temperaturę ciała. Zdecydowanie łatwiej pokonuje się ostatnie kilometry, gdy cel nie ukrywa się za morskim bezkresem.
O dziwo, mój organizm nie podzielał zachwytu powrotu na stały ląd. Plecak, kamizelka, AK zdawały się już ważyć tonę. Mokry mundur ograniczał już coraz bardziej ruch. Przyszedł jednak oczekiwany moment przekroczenia granicy cyplu w Rewie.
Organizator postarał się o tematyczny catering. Śledź w oleju, pasta z makreli, grochówka, która też mi zalatywała rybą (wszystko przez wcześniej wypite podczas holowania pół litra wody z zatoki).

Sprzęt suszy się jeszcze na balkonie, a już chciałoby się ponownie pokonać Marsz Śledzia. To dobry znak i wyjaśnienie, czemu co roku pojawiają się na trasie te same twarze. Atmosfera jest całkowicie inna od biegów wyczynowych. Tutaj idzie się zwartą grupą i wspólnie przekracza linię startu i mety – obrazowo można pomyśleć o ławicy śledzi. Na koniec wypada, więc podziękować Pierwszemu Śledziowi za zaproszenie i umożliwienie bycia jednym ze 100 śmiałków, którzy wzięli udział w Marszu Śledzia.

Tekst: Ram

Zdjęcia: SGO Gdańsk