Formacja SGO

20201010 Zawody strzelecko-taktyczne Lżejsza Piechota

SITUATION: ZSGO ŚLĄSK WYSTARTOWAŁ W ZAWODACH STRZELECKICH „LŻEJSZA PIECHOTA”

ACTION: STEVO I BEU ZAJELI 9 MIEJSCE (NA 15 STARTUJACYCH PAR STRZELECKICH

LOCATION: ZIELNOWO,WOJ.POMORSKIE

TIME: 100800PAŹ20

REACTION:

Decyzja o starcie w Lżejszej Piechocie była dosyć spontaniczna… temat wrzucił nasz UC-I i szybko się nim (tematem, nie UC-I) zainteresowaliśmy, aczkolwiek gdzieś z tyłu głowy majaczyły pewne obawy typu “kurna, ale tak właściwie to na co my się piszemy?”. Z tego też powodu nieco zwlekaliśmy z zapisami… i zamknięto listę zapisów. Chyba to zamknięcie listy spowodowało jakiś przypływ energii i (pewnie mając w głębi duszy nadzieję, że nic z tego nie będzie) zapytaliśmy, czy jest szansa na udział. No i okazało się, że jest. Inna ekipa się wycofała i pojawiło się wolne miejsce. No dobra.

PRZYGOTOWANIA

Mijały tygodnie i jakoś super do tematu się nie przyłożyliśmy. Owszem, był stresik jeśli chodzi o nawigację, ale Borys (organizator) zapewnił, że możemy używać GPSów. Tym samym szkolenie doskonalące z nawigacji lądowej zeszło na dalszy plan. Mieliśmy korzystać z siatki PUWG92, którą akurat miałem ładnie skonfigurowaną na moim wiekowym Garminie 62s – po prostu miodzio, nic nie muszę robić! Ok, jeszcze kwestia karabinu. Niespecjalnie interesując się na jakie odległości będzie większość strzelań, zdecydowaliśmy się zakupić kolimatory, także w wersji z powiększalnikiem. Szybka wycieczka na strzelnicę i udało nam się je, nieco bez należytej uwagi, skalibrować na dystans ~25m. Używając tych celowników na 100m ledwo co trafiliśmy w tarczę… lub okolice tarczy. Tiaa… przecież to nie może być istotne.

Reszta przygotowań skupiła się na skompletowaniu wymaganego ekwipunku, także poprzez zakup brakujących jego elementów, takich jak oświetlenie taktyczne na broń, “nie-chińskie” zawieszenie, dodatkowe magazynki etc. Wszystko super… do momentu gdy nie zacząłem oglądać filmików opisujących tory… na dzień przed wyjazdem. Okazało się, że 40m to w sumie chyba najbliższy dystans do torów dziennych, a przeważający to raczej 70-100m. Ok… to niedobrze. Szybka decyzja, zakup lunety biegowej za tryliard cebulionów, kolejna szybka wycieczka na strzelnicę, w miarę precyzyjne przystrzelanie karabinu na 100m, powrót do domu i po 30 minutach już byliśmy w drodze do Zielnowa.

 

WYJAZD

Droga na miejsce bez specjalnych incydentów. Zameldowaliśmy się u pułkownika Sandersa i w godzinach późno-wieczornych dotarliśmy do miejsca naszego noclegu. Sprzęt ułożony na równy stosik pozwolił zasnąć nam przed północą, tylko po to by zwlec nasze smutne tyłki z wyra już niewiele ponad pięć godzin później, by z odpowiednim zapasem czasu dotrzeć na strzelnicę.

ODPRAWA

Odprawa zgodnie z planem rozpoczęła się równo o 6:00 losowaniem numerów startowych. Nieco później otrzymaliśmy mapy i pozostałe instrukcje. Wtedy właśnie zaczęły się problemy – nijak współrzędne, które otrzymaliśmy nie współgrały z naszymi GPSami. Zaczęło robić się gorąco. Internet słaby. Nie wiemy o co biega. Siatki nie umiemy czytać (a raczej tak nam się wydaje, bo przecież PUWG92 umiemy). Ogólnie słabo, ale walczymy z materią… Notabene okazało się, że nie jesteśmy jedynymi borykającymi się z tym problemem. Te współrzędne nie tylko z naszymi GPSami nie działają. Do tego nagle zauważam, że dookoła jakoś tak pusto. No świetnie – w trakcie jest odprawa jeśli chodzi o zadania strzeleckie. Docieram na miejsce gdy już grubo połowa torów jest omówiona. Wspaniale. Good job, Stevo.

W reakcji na nasze pełne pokory utyskiwania organizator wspaniałomyślnie pokazuje nam jak czytać współrzędne… tak samo jak PUWG92, więc zaliczam soczysty “facepalm ignoranta”. Dobra – jest już z czym pracować. Szybko pakujemy stos amunicji do depozytu, zakładamy komplet szpeju i pędzimy na ostatni etap odprawy – sprawdzenie ekwipunku. Niewiele później, z delikatnym opóźnieniem cała przygoda się rozpoczyna.

ETAP I-DZIENNY

Pierwszym zadaniem jest przeniesienie ważącej 35kg betonowej trylinki na skrzyżowanie kilkaset metrów dalej. Wykorzystując legendarną niebieską torbę z IKEI docieramy wkrótce na miejsce i zrzuciwszy trylinkę oraz rozłożywszy na ziemi mapę, zaczynamy nanosić punkty, za którymi mamy się tego dnia uganiać. Tychże punktów jest 20. W międzyczasie słyszymy triumfalne okrzyki – ktoś z konkurencyjnej dwójki aktualnie przebywający na tym samym punkcie zrzutu trylinki, niejaki gentleman o ksywie Chewbacca ogarnął GPSa! Okazało się, że współrzędne nie są w PUWG92 tylko w UTM i są przesunięte w skali. Drobna korekta w sposobie jak wprowadzamy je do naszych odbiorników i JACKPOT! Działa! Rozpoczynamy etap nawigacji – do naszego okna czasowego gdzie mamy wykonać dzienne zadania strzeleckie pozostało niecałe 4 godziny. Do pierwszego punktu nawigacyjnego docieramy dość szybko – jest zlokalizowany pomiędzy łąką a drogą, w zalesionym, wyschniętym korycie. Cyk!

 Namierzamy drugi punkt – bagna. Pełni energii i wigoru (pierwszy punkt nawigacyjny pozwala nam już podjąć się zadań strzeleckich) docieramy w rejon, ale w las wchodzimy nieco za wcześnie – drobny błąd. Docieramy w rejon punktu nawigacyjnego i mijamy go dosłownie o 2 metry – rozpoczyna się czesanie. Po kilku minutach okazuje się, że “bagna” to nie jest przenośnia, gdy moja lewa noga “fluuuuuup” i już jest “zamurowana” w cuchnącej masie. Jakimś cudem powoli ją uwalniam i krzyczę do Radka, by uważał na bagno. Nie minęły 2 minuty gdy słyszę soczyste “kur**”. Uhm. Tiaa…… Radek poprawił mój wyczyn i obunóż wpadł po aż po uda. Dobry początek. Już mamy zrezygnować z poszukiwanego punktu, gdy grzęznąc w tych wspaniałych trzęsawiskach zauważam tabliczkę – dosłownie kilka kroków od ścieżki, którą tu dotarliśmy. Brawo… Cyk!

Lecimy na kolejny punkt – nie widzi nam się robienie “kółeczka” drogami, więc atakujemy cel na przełaj. Agresywnie przedzieramy się przez krzaki, ciesząc się z czasu, który zaoszczędzimy, aż tu nagle docieramy do rzeki. Taki tam drobny szczegół… nie decydujemy się na przeprawę a zamiast tego obieramy azymut na mostek, znajdujący się 500m od naszej pozycji. Zanim do niego dotarliśmy, zdałem sobie sprawę, że moje Oakley’e, które rozsądnie zawiesiłem sobie na kieszeni na piersi już tam nie wiszą. I tak ich nie lubiłem! Kłóci się to trochę ze łzami w oczach (pewnie od wiatru) i zamówieniu takich samych w drodze powrotnej, ale kto by tam na to zwracał w uwagę. Po przekroczeniu rzeki gnamy drogą a następnie na przełaj do leśnego placka wśród pól. Gdy docieramy do ściany lasu (dosłownie), szykując się do poszukiwań punktu słyszymy głośne “jest! jest!” – wiwatujące dwie ekipy ułatwiają nam zadanie zlokalizowania upragnionej czerwonej tabliczki. Cyk!

 Śmiechy-chichy z pozostałymi zawodnikami szybko ulegają naszej woli napierania do kolejnego punktu – małego “gaju” przy drodze. Szybka droga na przełaj przez łąki i cyk!

Następny punkt znajduje się niedaleko na północ – znów w gęstym paśmie lasu. Kilkanaście minut później odhaczamy go na naszej liście. Cyk!

Do kolejnego punktu znajdującego się na szczycie wzgórza mocno na wschód mamy co najmniej 20 minut szybkiego marszu. Trasa idzie sprawnie, choć zaczyna być mokro w butach. Bagno i skracanie sobie drogi na przełaj przez mokre trawska zrobiły swoje. Dowiązujemy sznurowadła i lecimy dalej z tematem, w międzyczasie zmieniając baterie w umierającym GPS (dziwne, bo wydawały się nowe – czyżby króliczek Duracell nas zawiódł?). Trochę “wspinaczki” nieco później doprowadza nas do kolejnego punktu. Cyk!

Kierujemy się do bazy na nasze okno na zadania strzeleckie. Decydujemy się zignorować wzgórze 106,4 a po drodze zaliczyć wzgórze 122,5. Bez problemów. Cyk!

 Do bazy docieramy z 40 minutowym zapasem, zatrzymujemy czas i doładowujemy magazynki. W międzyczasie odkrywam, że dostaliśmy opisy torów na kartce. Rychło w czas, Stevo. Keep up the good work, man! W międzyczasie dochodzą nas głosy, że “tego wszystkiego nie da się strzelić i trzeba ostro zapi*****ć”. Biorąc pod uwagę nasze “doskonale” skalibrowane celowniki, opracowujemy plan do jakich torów podejść – “Maska i Młot” odpada w przedbiegach. Czas szybko mija i niebawem dostajemy naszego osobistego, świeżutkiego sędziego.

 Na pierwszy ogień idzie “Kontener” – celem “białe kółko numer 2”. Luneta sprawdza się doskonale i po chwili na dachu leży już Radek. Jego kolimator… nie sprawdza się. Po kilku próbach decydujemy się na odpuszczenie dalszych starań na tym torze i przechodzimy na “9-hole i opona”. Radek od razu pasuje ze strzelania, więc ostrzeliwanie celów poprzedzone przeciąganiem opony skupia się na mnie. Jakoś idzie. Na drugim kółku wypada mi GPS i oramy nim oponą o ziemię. Działa, ale wizualnie na pewno zapamięta “Lżejszą Piechotę”. Niestety niższe otwory w 9-hole zaczynają sprawiać mi spore problemy – dobrze że miałem czas obyć się z lunetę przez te całe dwie godziny od zakupu – przekłada się to teraz na mój “znakomity” performance. W końcu akceptuję miss’y i idziemy dalej na egzaminy do licencji. Dystans 40m, zmiany magazynków… ogólnie pikuś. Ale nie dla Radka dzierżącego swojego Savage’a z doskonale ustawionym Holosunem. Sam organizator nie wierzy własnym oczom. W końcu Radek, celując całkowicie gdzie indziej uzyskuje kilka trafień… kosztem chyba 5-krotnie większego zużycia amunicji. Tak czy inaczej “egzaminy” kończymy nie uzyskując wszystkich trafień.

 Następnie kierujemy się na “spottera”. Radek dyktuje mi cele i w miarę sprawnie zaliczamy pierwsze pięć trafień. Natomiast nasz “lord and saviour” (Borys) miłosiernie decyduje się pomóc w naszej niedoli i kalibruje przyrządy celownicze Radka. To co zastaje na początku ochoczo i trafnie komentuje… choć może nie warto tego przywoływać (są tam także odwołania do Boga). Tak czy inaczej – ten karabin zaczyna trafiać. Radek uzyskuje 3 trafienia na spotterze! Brakuje klika lub dwóch na “windage” ale z tym już da się pracować! Pełni entuzjazmu schodzimy na dolne osie i uderzamy na “samochody”! Mniejszy dystans i działająca optyka Radka robią robotę więc szybko eliminujemy zagrażające nam metalowe popiersia i pędzimy by taranem wyważyć“drzwi”! Drzwi, za którymi już czyha na nas papierowy terrorysta wychylający się raz po raz zza ściany. Twardy zawodnik, bo przyjmuje na siebie 5 strzałów w swoją papierową głowę z odległości 2 metrów. Ulega dopiero przy szóstym, ale dla pewności posyłamy jeszcze kilka.

W celu rozluźnienia po tej emocjonujące di-ejce, przechodzimy na “puzzle”. Do ułożenia dwie dziewięcioelementowe układanki – po ułożeniu każdej mamy ostrzelać wyznaczone cele. Czas na całość – 120 sekund. Niestety tematyka nie nasza, więc srogo męczymy się z ułożeniem obrazka dwóch mających się ku sobie panów w jeansach z bardzo dużą domieszką spandeksu. Po ostrzelaniu pierwszych celów nie zdążamy dopasować bioder w kolejnym, bardzo spójnym tematycznie obrazku. No cóż. Next one!

 Czyli “loop-hole”. Ostrzelać popiersie przez trzy poziome szczeliny, nie trafiając w karton w którym są wycięte. How hard can that be? Już po pierwszym strzale słyszę “brzdęk” – dobra nasza. Czekaj czekaj. A co to za przestrzelina w kartonie? Osz kurna – szybka korekta planu i położenia karabinu i jakoś udaje się strzelić pozostałe szczeliny. Sumarycznie jednak schodzimy z toru z kilkoma miss’ami. Nasze okno czasowe się kończy. Był sztos!

 Prosto z toru wracamy na nawigację. Kolejne okno na strzelanie nocne zaczyna się nam o 19:40 i kończy o 20:10. To daje nam ponad 5h na poszukiwania czerwonych tabliczek. To przecież tak. dużo. czasu.

Uderzamy na punkt o aliasie “obok bagna”. Tabliczka perfidnie obrócona w kierunku tegoż bagna. Cyk! Wzgórze 123,7 idzie na kolejny ogień – błędy w nawigacji dodają nam trochę przewyższeń w nogi. Cyk! Kolejne wzgórze to 151,4 – znów perfidnie umieszczona tabliczka, skierowana w kierunku mocno zarośniętego młodnikiem szczytu – krążymy dłuższą chwilę dookoła, ale udaje się ją wypatrzyć. Cyk! Decydujemy się na sesję ładowania węglami – wyraźnie zaczyna ich brakować w organizmie. Kolejny “bliski” punkt to wzgórze 130,6 – bez większych problemów – cyk!

Natomiast schodząc z jego zbocza, jakiś szósty zmysł każe mi pomacać się po tyłku… ot tak, by sprawdzić czy nadal obijają się o niego DWIE ładownice po dwa magazynki. Wyczuwam jedną, więc proszę Radka by sprawdził naocznie jej brak. Radek spogląda pod swoje nogi, gdzie moja ładownica wdzięcznie mości się już w trawce. Nie ma zgody. Obie felerne ładownice lądują w plecaku. Korzyść podwójna, bo dodatkowo odciążają moje lewe biodro, które wiele godzin było dociążone przez 7 magazynków wypełnionych po brzegi mosiądzem, ołowiem i prochem. 100m dalej odkrywam, że mój CAT-7 też postanowił się ze mną rozstać – tym razem na dobre. Tiaaa….

Delikatne kółeczko prowadzi nas na “bagno niedaleko kapliczki”. Po zrobieniu “Cyk!” siadamy na poboczu gdyż do podjęcia są ważne decyzje. Pozostałe punkty są mocno rozstrzelone po całym południowym rejonie. Decydujemy się zaatakować wzgórza 108,9 oraz 81,9 na południowym-wschodzie. Oba padają (cyk!, cyk!), ale także padają nasze nogi, a już na pewno moja lewa stopa i prawe biodro. Powoli robi się też ciemno i kończy się woda. Ignorujemy punkty 10, 17 oraz 18 i kierujemy się na punkt 11 (“wzgórze na S od dwóch mostków”) – dystans jest konkretny, więc gdzie tylko wydaje się to być rozsądnym lecimy na przełaj. Po drodze udaje nam się napełnić jeden bidon 0.7l u “dobrego chłopa”, którego namierzamy na podwórzu jego domu. Porządny łyk zimnej wody dodaje morale!

Droga którą obraliśmy najwyraźniej jednak wchodzi chyba na czyjeś tereny, co manifestuje drewniana belka służąca jako szlaban. Brak jakichkolwiek oznaczeń oraz wybitna niechęć do nadkładania jakichkolwiek kilometrów skłania nas do spróbowania szczęścia. Faktycznie chwilę później obchodzimy gospodarstwo i przeciskamy się pod elektrycznymi pastuchami by dalej podążać w interesującym nas kierunku. Po dłuższym czasie (subiektywnie) docieramy wreszcie w rejon punktu 11. Na miejscu spotykamy drugą ekipę, z którą współpracujemy czesząc latarkami sporą połać terenu. Po kilkunastu minutach dajemy za wygraną – po tabliczce ani widu ani widu (a już na pewno ani słychu). Cyk! (GPSa) i nieco już zaniepokojeni godziną ruszamy w kierunku bazy ignorując ostatni punkt leżący w kręgu naszych zainteresowań, czyli punkt 12. Okazało się, że zmotywowaliśmy się bardzo skutecznie, gdyż do celu docieramy 40 minut przed rozpoczęciem naszego okna. Zaoszczędzony czas pozwala nam spokojnie się przygotować oraz pochłonąć michę najwspanialszej grochówki (“wspaniałość” grochówki jest wprost proporcjonalna do kilometrów w nogach – zależność odkryta już przez mnichów z klasztoru Shaolin, potwierdzona przez Ottona III, amerykańskich naukowców a teraz także i nas).

ETAP II-NOCNY

 Do nocnego etapu strzeleckiego przystąpiliśmy więc pełni energii! Zaczęliśmy od trzech perfekcyjnych, przymierzonych missów na torze “długi”. Już schodząc z toru zauważyłem, że moja luneta ma ustawione powiększenie 2x zamiast 6x. Niewiele pewnie zaszkodziło, ale z pewnością też nie pomogło. Z rozpędu wpadliśmy na “samochody” – szybkie ostrzelanie 10 celów w akompaniamencie snopów iskier towarzyszących każdemu trafieniu, wyjście od strony pasażera i ponowne ostrzelanie wrogich nam stalowych płyt zza samochodu. Poezja. Na torze “kładka” zmierzyliśmy się z pięcioma “zombie” właśnie wstającymi z drzemki w swoich grobach – wystarczyło po jednym trafieniu od każdego z nas… idąc po wąskiej, kilkumetrowej kładce… w limicie 30 sekund. Udało się zakończyć 2 sekundy po czasie, więc odtrąbiliśmy tutaj sukces. Ostatni tor do jakiego podeszliśmy polegał na poruszaniu się pomiędzy czterema stanowiskami strzeleckimi – w czasie gdy jedna osoba oświetlała przydzielony danemu stanowisku cel, druga miała go ostrzelać. Po ostrzelaniu wszystkich celów, następowała zmiana. Bardzo przyjemny tor.

Uśmiechnięci zeszliśmy z torów i nie tracąc czasu obraliśmy azymut na ostatni punkt nawigacyjny tego wieczoru, gdzie mieliśmy podjąć kolejną wyznaczoną dla nas trylinkę oraz bezpiecznie dostarczyć ją do bazy. Punkt nie był zbyt odległy, natomiast stosunkowo sporo czasu zajęło nam znalezienie naszych betonowych przyjaciół już na miejscu. Torba z IKEI ponownie wspomogła nas w drodze powrotnej i po niecałych trzydziestu minutach odłożyliśmy naszego sześciokątnego pasażera przy kontenerze w bazie. Szybki raport w “czarnym namiocie”  o zakończeniu naszych zmagań, wstępna prezentacja zdjęć zrobionych przez nas na punktach nawigacyjnych (ref: cyk!), opróżnienie depozytu i… tyle! Powrót do zajazdu gdzie nocowaliśmy, opędzlowanie pizzy w towarzystwie kolegów z innej pary (których serdecznie pozdrawiamy), kilka godzin snu (gdzie każde “roluj w tył na bok!” było okupione przyjemnym bólem wszystkiego) no i w drogę do naszych pięknych Beskidów. Oczywiście w drodze powrotnej złożyliśmy AAR u pułkownika Sandersa.

PODSUMOWANIE

Impreza jedyna w swoim rodzaju, przynajmniej w naszej stosunkowo krótkiej karierze. Atmosfera rewelacyjna, przyjazna, wyluzowana. Wyzwania natomiast konkretne – z jednej strony można do nich podejść luźno, dla zabawy a z drugiej pozostaje mnóstwo pola by mocno się “docisnąć”. Już kolejnego ranka po imprezie stworzyliśmy długą listę wniosków nad czym możemy pracować i co możemy optymalizować. Tereny piękne i malownicze. Organizacja pierwsza klasa – jeśli nawet pojawiły się jakiekolwiek braki, to z naddatkiem wynagradzane były samymi ludźmi zaangażowanymi w ten event. Na pewno wrócimy na Podwórze Koguta by znów doświadczyć podobnych emocji.